Ten artykuł nie jest jeszcze skończony, proszę o cierpliwość, zbieram myśli :-)
Pierwszy dzień mojej przygody z Dunajem. O 9:30 przyjechaliśmy do Weltenburgu, koło klasztoru mieliśmy w planie wodować łódkę. Na miejscu okazało się, że w klasztorze jest jakaś impreza i droga dojazdowa jest zamknięta, więc musieliśmy wodować się (to już chyba tradycja) jak zwykle w jakiś krzakach i w mule. Ale daliśmy radę! Pakowanie łódki zajęło nam około godzinę, o 10:30 zjedliśmy zupę w ramach drugiego śniadania i Krzysiek zaczął wracać samochodem do domu, a ja wyruszyłam w drogę. Faktycznie ten klasztor to dość niesamowite miejsce, znajduje się w przełomie Dunaju. Przypomina to trochę przełom Dunajca, rzeka meandruje pomiędzy skałami. Różnica jest taka, że na Dunajcu musisz uważać na kamienie w nurcie, a na Dunaju na wielkie wycieczkowce.
Za Kelheim, gdzie łączy się kanał Dunaju z Dunajem, rzeka robi się dużo szersza, a nurt zwalnia.
Przed śluzą Bad Abbach woda zdecydowanie zwalnia i już nie ma takiego fajnego nurtu, który sam niesie. W Bad Abbach są dwie śluzy - dla dużych statków i osobna dla Sportbotów oraz przepławka dla kajaków i łódek wioślarskich. Trochę bałam się tej przepławki, ale znaki jasno pokazywały, że łodzie wioślarskie i kajaki muszą przepłynąć tamtędy. Na szczęście gdy dotarłam na miejsce spotkałam niemieckich wioślarzy, którzy pomogli mi pokonać tę zjeżdżalnię wodną. Okazało się, że część członków tej grupy jeździ regularnie do Polski na spływy wioślarskie. Szybko więc złapaliśmy dobry kontakt, do tego okazało się, że planujemy spać w tym samym klubie wioślarskim, z tą różnicą, że oni już w tym klubie mieli zarezerwowane miejsce, a ja oczywiście nie. Pozwolili mi dołączyć do swojej ekipy i dzisiaj będę spać na podłodze w siłowni w klubie Regensburger Ruder Club wraz z niemiecką grupą. W klubie są prysznice i kuchnia, więc jest luksusowo. Poszłam na spacer do centrum Ratyzbony.
Regensburg tętni życiem. Jest tu bardzo dużo kafejek i restauracji, a pogoda sprzyja siedzeniu na zewnątrz.
To co mnie dzisiaj pozytywnie zaskoczyło to że bardzo dużo ludzi kąpie się i pływa w Dunaju.
Dzień drugi
Słuchaj Dunaj! Nie tak się umawialiśmy. straszyłeś silnym prądem, ja się Ciebie bałam od kilku lat, a Ty Dunaju jesteś jak jezioro! Prądu brak.
To tyle z rozmów z Dunajem.
Dzisiaj dopłynęłam do Straubing. 56 km. Połowa trasy wiodła przez bardzo szerokà rzekę, bardziej przypominała Zalew Włocławski, a druga część była bardziej jak Narew, tyle że bez prądu
.
Po drodze 2 przepławki i miał być wózek, ale jak podpłynęłam do miejsca do przenoski, to uznałam że nie jest niewykonalne. Byłam tam sama, a miejsce było całe zarośnięte i do tego nie było widać żadnego wózka, ani szyn. Zawróciłam więc do śluzy, odpaliłam moje radio VHF i auf deutch pogadałam sobie z panią na śluzie. Moja przemowa (przypomnę - znajomość 50 słów po niemiecku) musiała być tak przekonywująca, że pani natychmiast otworzyła mi śluzę.
Niestety przepławki to też wyzwanie dla mojej łódki. Spuszczając łódkę na linach po tym wodospadzie, o nabrzeże ocierają się odsadnie i się niszczą. Z pewnością jak wrócę to będzie widać, że łódka trochę świata zwiedziła i nie stała w hangarze.
Upał był dzisiaj mocarny. Obiad jadłam na zimno, stojąc po pas w Dunaju. Zamoczyłam też ubrania, ale na krótko to pomogło.
Śpię w klubie kajakowym, jest to jedyne miejsce gdzie można się zatrzymać. Natomiast żeby się dostać do klubu, trzeba dobić do kamiennych schodów, które są częścią gigantycznej wysokości wału. Na szczęście było sporo kajakarzy, ani się obejrzałam już przenieśli mi łódkę i dobytek. Zagadką natomiast jest jak jutro rano przedostanę się w drugą stronę. Ale będę się nad tym zastanawiać jutro. O ile w ogóle jutro będę wypływać, bo mają być burze i deszcz.
Dzień trzeci.
Prognozy na dzisiaj zapowiadały deszcz i burzę w drugiej części dnia. Każdy z wodniaków nocujących w klubie kajakowym miał inny pomysł na te pogodę. Kajakarz zdecydował że popłynie i będzie spać w Deggendorf, węgierskie kanadyjkarki rozważały czy nie zostać cały dzień na kempingu, a ja najpierw przyjęłam założenie kajakarza, żeby w ogóle wypłynąć. Pomyślałam że mogę faktycznie upłynąć 35 km i rozbić namiot w Deggendorf. Nie przewidziałam tylko że to miasto będzie aż tak nie zachęcające. Miasteczko przemysłowe. Nawet więc tam nie stanęłam tylko popłynęłam dalej. Woda w Dunaju dzisiaj bardzo ładnie niosła, naprawdę porządny prąd. Rzeka przyspieszyła, gdy wpadła do niej Izara. Kilometry szły sprawnie. Gdy już porządnie zanosiło się na burze znalazłam nocleg na dziko. Całkiem fajny, a jak na tę rzekę, to powiedziałabym, że wręcz genialny. Zdążyłam rozbić namiot, wyjąć łódkę na brzeg (na raty, raz dziób, raz rufa), wykąpać się w rzece i zaczęła się burza.
Za 27 km jest ostatnia śluza w Niemczech oraz miejscowość Passau, po polsku Pasawa. Tam do Dunaju wpada Inn i Ilz, a miejsce jest samo w sobie bardzo urokliwe, więc wybiorę się na zwiedzanie miasta.
Wzdłuż Dunaju trwają prace przy budowie murów betonowych oraz podnoszące wysokość wałów przeciwpowodziowych. Chyba ich ostatnio musiało porządnie zalać...
To tyle wieści na dzisiaj.
Na pierwszym zdjęciu widać jak wysoki był wał przeciwpowodziowy, przez który trzeba było przenieść łódkę do klubu kajakowego, w którym spałam poprzedniej nocy ... Bez pomocy silnych kajakarzy, ani rusz!
Dzień czwarty upłynął pod znakiem zwiedzania Passau, po polsku Pasawy. Najpierw pokonałam 28 km do portu mieszczącego się 5 km od Pasawy. Tam w klubie motorowodnym zostawiłam łódkę, napotkany klubowicz zorganizował mi pilota do bramy, żebym miała jak wrócić i zaprowadził jakimiś zakamarkami na przystanek autobusowy. Autobusem dojechałam do centrum Pasawy. Powiem tak: to miasto całkowicie mnie zauroczyło. Jest po prostu przepiękne. Łączą się tu 3 rzeki: mniejsza Ilz oraz Dunaj i Inn. Inn ma zupełnie inny kolor, co widać na zdjęciach. Po powrocie do łódki panowie z klubu motorowodnego zadzwonili mi na śluzę i ustalili o której mogę płynąć, żeby uniknąć siedzenia w łódce pod śluzą. Przy dużych śluzach może to być naprawdę długo. W śluzie nie obyło się bez dodatkowych wrażeń. Było bardzo wietrznie, więc stanęłam na środku śluzy, żeby w niej wiosłować. A śluzowy przez megafon mówił achtung achtung. Na szczęście swoje gadał, ale woda szła w dół. Zawsze powtarzam, że w śluzach w większości jest wszystko ok, ale co jakiś czas pojawia się jakiś służbista i pokazuje kto rządzi.
Śpię dzisiaj w klubie motorowodnym. Łódka zacumowana na wyznaczonym miejscu, zostala na wodzie. Tak jest dużo wygodniej. Na Dunaju żeby łódka została na wodzie musi znajdować się w wewnętrznym porcie. W nocy pływają statki wycieczkowe i barki i bałabym się, że z łódki nic nie zostanie.
Podsumowując: Pasawa jest przepiękna!
Dzień piąty.
Wszystko idzie zgodnie z planem. Utrzymuję założoną średnią 50 km na dzień. Przez 5 dnie przepłynęłam 263
km.Do Budapesztu pozostało ok. 505 km. Ale rośnie chęć na przedłużenie wyprawy...
Dziś przez całą trasę towarzyszyły mi przepiękne widoki. Płynęłam krętym odcinkiem Dunaju wśród gór. Prąd w rzece był, ale nie jakiś bardzo duży. Upał dawał w kość. Pokonałam śluzę Jochanstein normalnie, czyli przez śluzę, ale w śluzie Aschach spotkała mnie niemiła niespodzianka, śluzowy wyrzucił mnie ze śluzy. Nie było żadnej dyskusji. Kazał mi płynąć w miejsce do przenosek. I nie pomogły żadne argumenty, że łódka jest ciężka, że płynę sama itp. Po prostu won i już.
Nie mialam wyjścia i popłynęłam na przenoskę. Dało mi to ostro w kość. upał, łodka ciężka, nie miałam siły wyciągnąć jej z wody na wózku. Musiałam wszystko wypakować i jakoś poszło. Nie zorientowałam się, ale w połowie drogi zobaczyłam coś w stylu takiej zamykanej altanki, w której są różnej wielkości wózki, które można wziąć. Tak więc jutro spróbuję któregoś z tych większych wózków. ale najpierw podejmę znów próbę negocjacji, żeby mnie wpuszczono do śluzy.
Dziękuję panu śluzowemu, bo dzięki jego niezwykłej uprzejmości miałam okazję zjeść pyszne jeżyny!
Śpię w trochę dziwnym miejscu. Jest to porcik, który jest własnością restauracji. pozwolono mi rozbić namiot za darmo.ncena za cumowanie na razie jest nieznana. Śpię możliwie blisko łódki, bo dzisiaj. Już się wystarczająco nanosiłam bagaży. Brzegi cały czas są niedostępne do nocowania na dziko, bo nie ma jak wyjąć łódki.
Jutro po 10 km znów śluza, i potem po 13. Km Linz, gdzie planuję zwiedzanie.
Dzisiaj, pewnie dlatego że jest weekend, motorowodniacy dawali popisy na wodzie, fala była konkretna, ale łódka dzielnie się sprawuje, nie przyjęła do środka kropli. Jestem zachwycona jej stabilnością.
Dzień szósty
Jestem w tej chwili w miejscowości Au, tak, nie brakuje literek, miejscowość Au. Śpię na kempingu wśród samych rowerzystów. Takich długodystansowych, jadących z sakwami. Wszyscy wokół piorą i suszą ubrania. A od 21 jest cisza jak makiem zasiał, wszyscy zmęczeni śpią.
W środkowej części dnia zwiedzałam Linz. Łódkę zostawiłam w klubie kajakowym przy pomoście, kajakarze było bardzo gościnni, zaproponowali coś do picia i powiedzieli, że mogę nawet wziąć prysznic. Dali mi też wskazówki na kolejną część trasy. Spacer do miasta dobrze mi zrobił na trochę obolałe od wiosłowania plecy.
Samo Linz nie zachwyciło mnie, jest trochę zabytków, ale wymieszane są z nową architekturą. Generalnie jest to miasto industrialne, przez około 10km w dół rzeki ciągnęły się kolejne fabryki.
Pokonałam dzisiaj też 2 śluzy, obie z przenoską. Sama nie mam szans tego zrobić, ale przy pierwszej zaporze przechodziła starsza para i pan zapytał czy pomóc, więc powiedziałam, że z przyjemnością:-), ale jednak żeby wyjąć łódkę na wózek musiałam wypakować łódkę z wszystkich ciężkich rzeczy. Druga przenoska poszła już kompletnie gładko, pomagier był dużo młodszy od tego pierwszego i wyjęliśmy łódkę na wózek razem z bagażem. Po 10 minutach byłam już po drugiej stronie.
Do wyboru było kilka wózków. Najczęściej są na dole, bo tam je ludzie zostawiają, a tu raczej obowiązuje jeden kierunek przemieszczania się, czyli z prądem.
Pierwsza przenoska, przez zaporę Ottenheim, była dla mnie zaskoczeniem, bo kończyła się na torze regatowym. No cóż... Nie byłam przygotowana na start moją łódką na regatach;-)
Jutro czekają mnie kolejne śluzy. W Austrii do pokonania ich mam jeszcze 6. Ale mam teraz schematy wszystkich śluz i miejsc do przenosek, więc powinno być lepiej.
Dzień 7. i 8.
Wczoraj nie zdążyłam napisać więc dzisiaj szybka relacja z dwóch dni. Szybka dlatego, że śpię dzisiaj w klubie wioślarskim, łódkę i namiot mam za płotem w klubie, ale o 6 rano tutejsi wioślarze mają mi pomóc znieść łódkę na wodę. Innej alternatywy mi nie dali, więc o 5 rano muszę wstać. Ale bardzo miło że pozwolili mi zostać na terenie ich klubu. A śpię dzisiaj w Krems na 2002. km. Czyli przez 8 dni przypłynęłam 418 km.
Do Budapesztu pozostało 353 km, do Wiednia 71, a do Bratysławy 131 km.
3 przenoskę, o których wcześniej pisałam dały mi sporo czasu do przemyśleń i wymyśliłam nowy sposób na śluzowych. Zamiast używać radia VHF, zaczęłam teraz używać telefonu. W ten sposób śluzowy może być dobrym człowiekiem i mnie przepuścić, a nie muszą o tym wiedzieć wszyscy, którzy mają nasłuch na tym kanale.. w tej sposób w ciągu ostatnich 2 dni pokonałam 3 śluzy przepływając przez nie!!! W każdej śluzie powtarzał się ten sam schemat rozmowy. Jak już nie wiedzieli jak się mnie pozbyć to pytali: a masz kamizelkę? A ja im na to: naturlich!!! No i więcej argumentów nie mieli i mnie przepuszczali. Ale dla niewtajemniczonych wyjaśnię, że wioślarze- zawodnicy twierdzą, że wioślarz nie pływa w kamizelce, bo się nie da. To jest jakiś honorowy temat w tym świecie, więc myślę że śluzowi wiedzą na czym najłatwiej zagiąć wioślarza - na braku kamizelki!
oczywiście nie dyskutuje w tematach kamizelkowe u ze sportem profesjonalnym, ale moja podróż to nie sport, a turystyka, i to do tego solo, więc muszę myśleć o bezpieczeństwie tym bardziej, bo nikt mnie tutaj nie uratuje.
Wczoraj spałam na dziko. Miejscówka była genialna, schowana za podłużną wyspą, która osłaniała mnie od dużej fali od statków.
Dzisiaj zwiedzałam Melk, jest przeuroczy, a klasztor gigantyczny.
Od Melk do Krems był duży ruch statków pasażerskich, więc była.spora fala, do tego wiatr w dziób, ale widoki były niesamowite. Winnice, zamki, góry. Wspaniale.
Dunaj jest na tyle zafalowany, że jak leżę w namiocie to mnie jeszcze kołysze. Jak po porządnym rejsie
dziś prawie cały dzień płynęłam w kamizelce ratunkowej, na wypadek gdyby wyrzuciło mnie za burtę.
Dzień 9.
Śpię tuż przed Wiedniem, znów w klubie wioślarskim, tym razem nie w namiocie, ponieważ w środku nocy uruchamia się system podlewania trawników więc mieszkam w klubie. Mam kuchnię, prysznic, a nawet siłownię z ergometrami, jakby mi było mało wiosłowania:-)
Na liczniku mam już 478 km. Do Budapesztu pozostało 282, a do Belgradu 761.
Jutro prawdopodobnie będę ostatni dzień spać w Austrii, ale już kilka kilometrów od granicy ze Słowacją. Kolejne duże miasto to Bratysława. Zwiedzanie Wiednia celowo opuszczam, byłam tu kilka razy, a do samego centrum i tak nie wolno mi wpłynąć, więc po prostu przepłynę główną częścią Dunaju.
Dzisiaj pokonałam dwie śluzy, obyło się bez przenosek! W Austrii została już tylko jedna. Za śluzami na pewno tęsknić nie będę!
Upał dzisiaj dawał ostro w kość. Ciągłe moczenie ubrań było niezbędne.
Cześć trasy prowadziła przez teren mocno industrialny. Zatrzymałam się na trochę w Tulln, ale nie było tam specjalnie co zwiedzać. Za to w samym centrum była fajna miejska marina, gdzie można w ciągu dnia bezpłatnie cumować.
Dziś wypłynęłam o 6:40, do 8 rano doliczyłam się 13 statków pasażerskich!!! Potem nie było nic, a teraz znów widzę je z tarasu klubu.
Humor dopisuje, a więc ales gut!
Dzień 10.
Dotarłam do Bratysławy. Śpię w klubie wodniackim. Zmiana kraju, to zmiana obyczajów! Od razu zaproponowano mi wódkę na powitanie
Dzień zaczął się od wiadomości od Andrzeja, że nie wolno mi przepłynąć przez śluzę Gabcikovo. Godzinę zajęło mi studiowanie map i różnych scenariuszy. Dzwoniłam też do Gabcikova. Zgodzili się, że jeśli będzie ze mną druga łódka na motorze, to mnie przepuszczą. Ale skąd wziąć taka łódkę, skoro ruch na wodzie, poza statkami, jest znikomy? No i jak pokonać 50 km betonowego kanału? Tego typu pytania dręczyły mnie dzisiaj cały dzień. Pomyślałam też że może w Bratysławie znajdą się jacyś kajakarze albo wioślarze, którzy przewiozą mi na przyczepie łódkę?
Udało mi się dzisiaj przepłynąć 75 km, a to za sprawą bardzo szybkiego nurtu. Takiego tempa to mój zegarek nigdy nie odnotował, nawet na łódce sportowej. Momentami płynęłam 16 km/h.
Natomiast dzisiejszy dzień dał mi naprawdę w kość.
Zaczęło się od śluzy. To była ostatnia śluza w Austrii. Na pewniaka, po ostatnich sukcesach śluzowych wyjęłam telefon i zadzwoniłam na śluzę. I tu nastąpiło zdziwienie: nein, verboten, idziesz na przenoskę. Próbowałam dyskutować przez telefon, skończyło się tak, że pan życzył mi dobrego dnia i odłożył słuchawkę. Cóż miałam robić, popłynęłam na przenoskę, łódkę przywiązałam do kamienia, bo w tych miejscach nie ma ani jednego ucha, knagi do mocowania i poszłam szukać wózka do przenoski. Pierwszy, a zarazem jedyny, jaki spotkałam na całej trasie, był bez kół. Upał straszliwy. Wracam do łódki załamana. Przewożenie na moim wózku na małych kółkach to dopiero byłaby katorga. Myślę, myślę, e.. właściwie nie ma nic do stracenia, dzwonię ponownie na śluzę! I mówię panu że z przyjemnością bym się przeniosła sama, ale wózek nie ma kółek i proszę o śluzowanie. Powiedział, że oddzwoni. Po kilku minutach dzwoni, klaruje mi, że w drodze wyjątku mnie prześluzuje, wyjaśnia szczegóły... I... I w tym momencie wyłącza mi się kompletnie telefon. Był taki upał, że się przegrzał. Kolejny problem. Ech.... Idę do łódki, wyciągam torbę z narzędziami i sprzętem zapasowym, wyjmuje telefon zapasowy po mojej córce, szukam igły, żeby przełożyć kartę, w końcu odpalam telefon. Robię podstawowe ustawienia w telefonie. Czas płynie, a ja nadal tkwię w jednym miejscu. W końcu odpływam, melduję się na śluzie nowym telefonem, na koniec jeszcze pan wychyla się ze swojej wieży i krzyczy że nie wolno wypływać dopóki nie ma zielonego światła. Ech... Żegnajcie austriackie śluzy! Adieu.
Za to po drugiej stronie śluz ukazał mi się kompletnie inny, nowy świat, wzdłuż rzeki cały czas miejsca do postoju i nocowania, nurt bardzo szybki. Bajka!
Potem jeszcze postój na kąpiel i ochłodę. Potem ściganie się z burzą, udało się, uciekłam i na koniec szukanie klubu w którym mogłabym zaparkować na noc - łódka i ja. Trafiłam na bardzo gościnny klub wodniacki. Śpię w sali klubowej, ugoszczono mnie też jedzeniem i piciem. Słowiańskie klimaty.
A najlepsza wiadomość jest taka, że szef tutejszego klubu sam zaproponował, że jutro wezmą moja łódkę i zrzuca mnie za zaporą na starym Dunaju. I tak jutro jadą na spływ, to mnie podrzucą! Tak więc decyduję, że nie przypłynę ok 20 km przez Bratysławę, ale za to ma możliwość kontynuowania podróży.
Dzień zakończyłam zwiedzaniem Bratysławy i siostrą klubowej koleżanki
Anna Pietruczuk .
Dzień 11.
Do Budapesztu zostało ok. 150 km. Dotrę tam zatem w niedzielę, pewnie do końca dnia. Tam mam już zaklepany nocleg na terenie amatorskiego klubu wioślarskiego.
Dziś był bardzo pozytywny dzień. Spakowaliśmy z kajakarzami, u których spałam, przyczepę z kajakami i moją łódką i około 10tej ruszyliśmy na zaporę Čunovo. Wypakowaliśmy wszystko ok. 11:30, ale dowiedzieliśmy się, że do 12tej nie możemy wejść do wody, bo wędkarze puścili prąd, żeby więcej złowić. Moi gospodarze mieli płynąć z tego samego miejsca, czyli pod zaporą, ale na pobliskie jeziora, więc nasze drogi w tym miejscu się rozchodziły. Do pokonania została mi druga zaporą, na której miałam liczyć na pomoc wędkarzy. Ale i tu miałam farta, bo czekając na wyłączenie prądu w rzece, przyszło dwóch Szwajcarów z packraftami. Poprosiłam ich o pomoc na drugiej zaporze. Więc opiekę słowackich wodniaków zamieniłam na dwóch packraftowców. Oni płyną bardzo powoli, ale żeby na pewno na 8 km odcinku do zapory nie zrobili sobie postoju, to popłynęłam z nimi. W tej sposób sprawnie przedostałam się przez drugą zaporę i popłynęłam starym Dunajem. Tak więc temat ogromnej śluzy w Gabcikovie przestał mnie dotyczyć. Stary Dunaj jest przepiękny, z lekkim nurtem, bez bojek i bez wielkich statków. Spotkałam tam chyba tylko 3 łódki rybackie. Poza tym pustka.
Starym Dunajem łącznie pokonałam 40 km, a potem drogi wodne się połączyły. Nurt jest dużo spokojniejszy niż wczoraj, ale nadal płynę 12 km/h, wiec kilometrów ubywa.
Na trasie jest teraz bardzo dużo dobrych miejsc noclegowych na dziko.
Czas spać, bo jutro dla odmiany, znów będę wiosłować!
Dzień 12.
Postanowiłam od rana cisnąć kilometry, żeby się dobrze ustawić na jutro na wpłynięcie do Budapesztu. Udało się przepłynąć 83 km, dzięki czemu do klubu wioślarskiego w Budapeszcie mam jutro 60 km. Po drodze Wyszehrad.
Jutro muszę postanowić, czy będę płynąć Dunajem Szentender, czy głównym korytem dla statków. Szentender jest podobno ładniejszy, ale jest tam duży ruch motorówek, skuterów itp, a że jutro jest niedziela, to może tam być bardzo duże zafalowanie. Więc statki na głównej rzece mogę być mniej uciążliwe.
Dzisiaj, po ok. 20 km, z brzegu zaczęły nawoływać jakieś osoby. Sądziłam, że jakieś dzieci bawią się w machanie. Rzeka jest na tyle szeroko, że nie widać dokładnie postaci. Wołały na mnie i wołały, w końcu krzyknęły, że są z Bratysławy! Okazało się że spotkałam część ekipy z klubu, w którym spałam - 3 kobiety, które wybrały sie na babski weekend na kanu. Spłynęłam więc do nich na drugie śniadanie. Nie mogłam nic jeść, bo od kilku dni mam problemy z żołądkiem. Wzięłam węgiel, a słowackie koleżanki wyposażyły mnie w wafle ryżowe i banany. Dzień więc spędziłam o suchym chlebie i wodzie. Kupilam w sklepie wodę butelkowaną, bo podejrzewam, że może przyczyną problemu jest woda-kranówka, którą wiozę w upale w bańce ma wodę.
Powiem to co już wcześniej mówiłam, że w nich podróżach fascynuje mnie kontakt z drugim człowiekiem. Słowaczki dały mi do jedzenia to co uważały że może mi pomóc, tu w moich opisach pomagacie mi radami, Andrzej zna trasę, więc ostrzega o Gabcikovach i kontrolach granicznych, Sławek pilnuje mapy i czuwa, jak sam mówi jak wieża kontroli lotów, Magda sprawdza pogodę i wysokość wody. A najciekawsze jest to, że Wąs wszystkich poznałam przez właśnie wodniackie fora internetowe czy FB.!
Śpię w pobliżu bazyliki Esztergomi, tej co widać na zdjęciach.
A jutro już będzie Budapeszt. W poniedziałek planuję cały dzień przerwy na zwiedzanie i poszperanie w mapach co mnie dalej czeka, a we wtorek planuję wyruszyć dalej w kierunku Belgradu.
Dzień 13.
Dopłynęłam do Budapesztu! 754 km. Jestem na 1657. km Dunaju, czyli tyle jeszcze zostało do Morza Czarnego. Piszę dopiero dzisiaj, bo wczoraj padłam ze zmęczenia. Dzisiaj, czyli 14. dnia mam wolne od wiosłowania i za chwilę ruszam wraz z moim tutejszym wioślarskim opiekunem Kornelem, na zwiedzanie miasta.
Wczoraj był trochę inny dzień niż poprzednie. Zdecydowałam się jednak płynąć turystyczną odnogą Dunaju o nazwie Szentendre. Było co prawda bardzo dużo motorówek, a na nich cała masa wariatów robiących fale, ale nie chciałam ominąć fragmentu, który jest faktycznie warty obejrzenia. Po pierwsze miałam okazję poprzyglądać się życiu Węgrów. Ilość ludzi na plażach zrobiła na mnie wrażenie. Do tego cała masa ludzi na kanadyjkach, albo bardzo starych kajakach (ale w dobrym stanie). Odwiedziłam miejscowość Szentendre, która jest taka lokalną cepelią. Bardzo dużo w niej turystów, knajpek i artystycznych sklepików zrobionych pod turystów. To podobno obowiązkowe miejsce w ramach zwiedzania Budapesztu. Klimatem Szentendre przypomina Kazimierz Dolny. Zjadłam tam pizzę, bo na lokalne specjały nie miałam odwagi, ze względu na moje problemy żołądkowe.
Potem pozostał już tylko problem trafienia do klubu, tzn. wycekowania we właściwy pomost. Pomostów wzdłuż rzeki była cała masa, a kluby znajdują się za promenadą, więc nie widać ich z rzeki. Ale jakoś się w końcu udało. Zwerbowałam dwóch panów ochotników do wywiezienia mojej łódki na poziom klubu, akcja poszła bardzo sprawnie i znalazłam się w klubie. Tutaj mają pokoje gościnne dla wioślarzy. Bardzo proste pokoiki, ale wszystko co potrzebne jest, a co najważniejsze jestem blisko łódki.
Z ciekawostek: w Dunaju nie wolno pływać, ale są wyznaczone kąpieliska, takie jakie znamy ze starych zdjęć Wisły! Są przebieralnie, i wyznaczony bojkami akwen. Nie wiem tylko czy na dnie jest dno basenowe, czy kamyki z rzeki, ale postaram się to sprawdzić wieczorem.
Zlokalizowałam też sklep spożywczy i na śniadanie zjadłam jajecznicę!!! Wow... Ale była uczta.
Do Belgradu mam stąd 478 km, zbieram siły, ale przede wszystkim pracuję nad swoją głową, bo w wysiłku ultra to głowa zawiaduje wszystkim.
Dziękuję Wam wszystkim za dobre słowo, za wsparcie i motywację!
Dzień 15.
Gdy wyruszyłam w podróż Dunajem planowałam dopłynąć z Kelheim do Budapesztu i tutaj zakończyć. 743 km to wystarczająco dużo, najdłuższy dystans jaki dotąd pokonałam wynosił 570 km z Drezna do Lubeki.
Plan wykonałam w 13 dni. 14. Dzień był dniem odpoczynku i zwiedzania Budapesztu.
Ci, którzy śledzą moje przygody wiedzą, że już w trakcie drogi zrodził się w mojej głowie pomysł, żeby płynąć dalej, do Belgradu. Kolejne 478 km.
Wiecie również, że upały są nieznośne. W cieniu jest 39 stopni. Wolę nie myśleć jaka temperatura panuje na środku Dunaju, gdzie cienia nie mam w ogóle. Do tego dochodzi temat mojego rozstroju żołądka, z którym bezskutecznie walczę od 10 dni.
Wczoraj jeszcze pracowałam nad psychiką, żeby dalej płynąć, przygotowywałam wszystko do drogi jakby nigdy nic, zrobiłam zakupy spożywcze, przyniosłam ze sklepu zgrzewkę wody butelkowanej. Ale gdy dzisiaj rano znów żołądek dał o sobie znać, a upały cały czas się utrzymują, podjęłam decyzję, że nie będę kontynuować podróży. Tzn. nie zrozumcie mnie źle, nie to że nigdy nie będę kontynuować, ale nie teraz!
podjęcie takiej decyzji to głos rozsądku i zapewniam Was, że jest trudniejsze, niż płynięcie dalej.
Łódkę zostawiłam w klubie wioślarskim, a sama wsiadłam w pociąg i od 12 godzin przesiadam się pomiędzy kolejnymi spóźnionymi pociągami. Najważniejsze, że zbliżam się do domu. Prześpię się i mam nadzieję, że namówię córki, żeby pojechały ze mną odebrać łódkę do Budapesztu.
Wkrótce, jak trochę ochłonę, napiszę tekst o całej mojej wyprawie.
Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali, w szczególności
Slawek Pietrusiewicz za opracowanie map i czuwanie nade mną,
Andrzej Tomaszewski za najcenniejsze wskazówki i ostrzeżenia na trasie, Magdzie Marynarz, która od wyprawy do Berlina, czyli już chyba 3 albo 4 lata, zawsze jest moim codziennym supportem w czasie wypraw w tematach żeglugowych, języka niemieckiego na śródlądziu oraz sprawdzania poziomu rzeki, Wojtkowi, za pomoc w tematach telekomunikacyjnych.
Wyprawę uważam za bardzo udaną, cel osiągnięty, zmęczenie minie, a wrażenia pozostaną ze mną na zawsze:-)
Tymczasem dzielę się z Wami kilkoma zdjęciami z Budapesztu.
1.Spójrzcie na basen na Dunaju. Można w nim pływać do 19tej, jest na miejscu ratownik. 2. Szczególnie rozbawiła mnie dzisiaj kasa biletowa dla przejazdów międzynarodowych na głównym dworcu kolejowym.